Zaczęło się dokładnie dwanaście lat temu. Miałem wtedy 24 lata, byłem świeżo po studiach, z sercem przepełnionym nadzieją i nogami gotowymi przebiec świat. Zacząłem biegać z kolegą z pracy – najpierw po parku, potem coraz dalej, aż pewnego dnia padło słowo, które zmieniło bieg mojego życia:
„Startujemy w maratonie. Za rok. Warszawa. Co ty na to?”
Wtedy powiedziałem „tak” z takim przekonaniem, jakbym właśnie zgodził się na oświadczyny życia.
Pierwsze potknięcie
Przygotowania szły świetnie… do momentu, aż pewnego dnia, tuż przed półmetkiem treningowego sezonu, poczułem ból w kolanie. Bagatelizowałem go – jak każdy uparty dwudziestoparolatek. Do czasu. Kilka dni później nie mogłem wstać z łóżka bez grymasu. Diagnoza? Zespół pasma biodrowo-piszczelowego. Pauza na kilka miesięcy.
Pierwszy raz w życiu poczułem, że coś się wymyka. Koledzy biegli dalej. Ja – zatrzymałem się. Obiecałem sobie, że wrócę. Ale życie miało inne plany.
Lata, które uciekły
Później była praca, awans, przeprowadzka, kolejna kontuzja, związek, rozstanie, znowu praca… i nagle miałem 33 lata. I ani jednego maratonu na koncie. Zajrzałem do starego pudełka z numerem startowym sprzed lat – nigdy nie użytym. Był tam też list, który sam sobie napisałem w 2012 roku:
„Pamiętaj, że nie jesteś człowiekiem, który się poddaje. Widzimy się na mecie. – Ty.”
W tamtym momencie coś we mnie pękło. Albo raczej – obudziło się.
Powrót na trasę
Wróciłem do biegania w środku zimy. Niektórzy mówią, że to kiepski pomysł – ślisko, ciemno, ponuro. Ale dla mnie to było jak symboliczne przełamanie. Chciałem ruszyć właśnie wtedy, gdy wszystko krzyczało „nie teraz”.
Pierwszy bieg to był dramat. Pięć kilometrów. Czerwone policzki, kłucie w boku, łydki jak z betonu. Ale wróciłem do domu z głową wysoko podniesioną. Nie chodziło o czas. Chodziło o to, że w końcu znowu byłem na trasie.
Zatrudniłem trenera. Zmieniłem dietę. Odstawiłem alkohol. I najważniejsze – powiedziałem o tym kilku bliskim osobom. To było moje zobowiązanie.
„Paweł wraca na trasę. W 2024 biegnę swój pierwszy maraton. Widzimy się na mecie.”
Zaskoczenia i przeszkody
Nie wszystko szło gładko. W marcu złapałem grypę. W maju musiałem przerwać plan przez skręcenie stawu skokowego. Ale za każdym razem wracałem – bo tym razem nie było już opcji „odpuść”.
Najtrudniejsze przyszło latem. Nie kontuzja. Nie kryzys motywacji. Śmierć taty.
Byliśmy sobie bliscy, choć on nigdy nie rozumiał mojej zajawki biegowej.
„Zamiast gonić za czymś, usiądź w końcu, Paweł. Naucz się być w miejscu.”
Długo nie mogłem wrócić na trasę. Ale w końcu, po pogrzebie, po tych wszystkich formalnościach i ciszy, która zapadła w mieszkaniu – założyłem buty. I pobiegłem.
To był bieg pełen łez. Każdy kilometr to była rozmowa z nim.
Na koniec usiadłem na murku i spojrzałem w niebo.
„Pobiegłem, tato. I nie przestanę.”
Ostatnia prosta
We wrześniu przebiegłem półmaraton. Oficjalnie. Z numerem, chipem, medalem na mecie. I wtedy wiedziałem – jestem gotowy.
Zarejestrowałem się na Maraton Warszawski 2024. Gdy zobaczyłem swoje nazwisko na liście startowej, miałem łzy w oczach. Dwanaście lat. Tyle czasu minęło. Tyle razy mogłem zrezygnować. Ale nie zrobiłem tego.
42 kilometry prawdy
Poranek dnia maratonu był chłodny i pełen emocji. Warszawa budziła się powoli, ale na Placu Trzech Krzyży już było gęsto od biegaczy. Stali w ciszy lub śmiali się nerwowo, każdy skupiony na swoim powodzie, dla którego tu był. Mój był prosty:
„Bo nie poddałem się, nawet gdy cały świat mówił, że to bez sensu.”
Kiedy starter odliczał ostatnie sekundy, miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Usłyszałem strzał, ruszyliśmy. Pierwsze kilometry to była czysta radość – ciało niosło mnie samo, oddech równy, tempo dobre. Kibice machali, dzieci wyciągały ręce po „piątki”, a ja czułem się, jakbym frunął.
Ściana
Wszystko szło idealnie… do 31. kilometra. Wtedy przyszła ściana – ten słynny moment, w którym ciało mówi „dość”, a umysł zaczyna zadawać pytania typu: „Po co ci to było?”
Mięśnie płonęły. Serce waliło jak młot. Zegarek pokazywał coraz wolniejsze kilometry. I wtedy zobaczyłem baner trzymany przez starszą kobietę:
„Kto biegnie, ten żyje. Jeszcze tylko 11 km!”
Zacisnąłem zęby. I biegłem dalej. Już nie szybko. Już nie z uśmiechem. Ale do przodu.
W głowie pojawiły się obrazy – ten pierwszy bieg w śniegu. Ta kontuzja. List z 2012. Tata. I moje własne słowa, wypowiedziane na głos:
„Nie po to czekałeś 12 lat, żeby teraz się zatrzymać.”
Meta
Kiedy pojawiła się tabliczka: „41 km”, zacząłem płakać. Prawdziwie. Nie ze zmęczenia. Z wdzięczności. Za to, że przetrwałem, że wróciłem, że nie odpuściłem.
Wbiegłem na metę z rękami uniesionymi w górę. Czas: 4 godziny 18 minut. Dla świata – przeciętny. Dla mnie – życiowy.
Po dekoracji usiadłem na krawężniku z medalem na szyi. Obok mnie ktoś rzucił pół żartu:
„Bieganie to stan umysłu, co?”
Uśmiechnąłem się. I spojrzałem w niebo.
„Tato, zrobiłem to.”
Epilog: życie po mecie
Od tamtej pory przebiegłem jeszcze kilka maratonów. Ale żaden nie był tak ważny, jak ten pierwszy.
Bo to nie chodziło o kilometry. Chodziło o siłę, która nie poddaje się mimo porażek. O marzenia, które nie gasną. O chłopaka sprzed lat, który kiedyś sobie obiecał, że się nie podda – i dotrzymał słowa.