Szkoła lat 80. – więcej strachu niż swobody
Mam na imię Grażyna, mam 56 lat. Urodziłam się i wychowałam w Polsce, która pachniała octem, a w telewizji leciały tylko dwa programy. Nasze dzieciństwo było inne – nie gorsze, ale… bardzo poukładane. A szkoła? To nie było miejsce do odkrywania siebie. Raczej do tego, by zrozumieć, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań.
„Nigdy nie zapomniałam o tym, że w szkole nie uczono nas, jak być dobrym człowiekiem, tylko jak być dobrym żołnierzem systemu.”
I naprawdę tak się czułam. Jak ktoś, kogo trzeba wychować do posłuszeństwa. Do wykonywania poleceń. Do ukłonów w stronę portretów na ścianie. Mieliśmy śpiewać hymn, chodzić równym krokiem, pisać wypracowania o „wspaniałym państwie ludowym”. A ja – jako dziecko – potrafiłam to robić. Ale w środku czułam… że to nie moje.
Pierwsze iskry buntu
Miałam 13 lat, gdy po raz pierwszy powiedziałam coś „nie tak” na lekcji historii. Powiedziałam, że nie wierzę, że wszystko było takie idealne. Że przecież moi rodzice w domu mówią zupełnie inaczej. Nauczycielka spojrzała na mnie lodowato i po prostu rzuciła:
„Grażynko, tego nie było w podręczniku.”
I już wiedziałam. Albo będę mówić to, co trzeba, albo mnie po prostu zniszczą – oceną, opinią, szeptem w pokoju nauczycielskim.
Byłam grzeczna… z pozoru
Więc robiłam, co trzeba. Czytałam lektury, recytowałam „Październik” i brałam udział w apelach. Ale w środku rosło we mnie coś, czego nie umiałam wtedy jeszcze nazwać – sprzeciw. Chciałam uczyć się o wartościach, a nie o tym, że „dobry obywatel nie wychyla się z szeregu”.
Religia po cichu, modlitwa w ukryciu
W tamtych czasach wiara też była sprawą półlegalną. Lekcje religii – jeśli w ogóle – odbywały się gdzieś w salkach przykościelnych, a modlitwa w szkole? O tym nawet się nie mówiło. Ale pamiętam jeden wieczór, gdy mama – cicha kobieta z wielkimi oczami – stanęła nade mną i powiedziała:
„Jeśli kiedyś naprawdę nie będziesz wiedziała, co robić… pomódl się. Krótko, szczerze. To będzie modlitwa natychmiast wysłuchana z pomocą świętej Rity, jeśli będzie prawdziwa.”
Nie bardzo wiedziałam, co miała na myśli. Ale zapamiętałam to zdanie na zawsze.
Młodość, która nie ufała światu
Liceum tylko pogłębiło mój sceptycyzm. Uczyli nas analizować teksty – ale tylko te „właściwe”. Uczyli historii – ale z wybiórczymi datami. Zasady, które nam wpajano, nie miały nic wspólnego z empatią, prawdą czy sumieniem. Chodziło o jedno: podporządkowanie.
Ale ja… ja miałam już w sobie inne pytania. Czułam, że nie da się być naprawdę wolnym, jeśli od dziecka uczysz się tylko milczeć i kiwać głową.
W dorosłość z ciężarem niedopowiedzeń
Weszłam w dorosłość tak, jak mnie nauczono – cicho, ostrożnie, z dystansem do wszystkiego, co prywatne. Studia skończyłam „bez skazy”, dostałam pracę w urzędzie. Pasowałam do obrazka. Ale wieczorami czułam, że to życie to nie moje życie. Że gram w cudzym teatrze. Bo przecież system nauczył mnie, jak nie rzucać się w oczy. A nie – jak żyć naprawdę.
Kiedy wszystko runęło
Najgorszy moment przyszedł po cichu. Miałam wtedy 37 lat. Mój mąż – człowiek prosty, ale dobry – zachorował nagle. Diagnoza: guz mózgu. Z dnia na dzień wszystko się zatrzymało. Lekarze kręcili głowami, czas uciekał. Nagle nie było ważne, co mam w CV. Liczyło się tylko jedno: żeby jeszcze żył. Choćby jeden miesiąc więcej.
Siedziałam przy jego łóżku w szpitalu, patrzyłam, jak gaśnie. Bezradna. W środku pusto. I wtedy przypomniałam sobie słowa mamy – te wypowiedziane szeptem, tak dawno temu:
„Pomódl się. Krótko, szczerze. To będzie modlitwa natychmiast wysłuchana, jeśli będzie prawdziwa.”
Modlitwa, która nie przyszła z książeczki
Nie odmawiałam różańca. Nie szukałam modlitw w internecie. Po prostu wyszeptałam w głowie:
„Jeśli naprawdę tam jesteś – nie pozwól mu odejść jeszcze dzisiaj. Potrzebuję jeszcze jednego dnia z nim. Jednej rozmowy. Jednego spojrzenia.”
I wtedy się zdarzyło coś, co trudno wyjaśnić. Mąż się ocknął. Po raz pierwszy od czterech dni spojrzał na mnie trzeźwym wzrokiem. Uśmiechnął się. I powiedział:
„Grażynko… ja cię tak bardzo kocham.”
I znowu zasnął. A kilka godzin później odszedł. Cicho, spokojnie. Ale już nie w pustce. Już nie z niedopowiedzeniem.
Ta chwila zmieniła wszystko
To nie był cud, jak z filmu. To był gest łaski. Krótki moment, który pokazał mi, że wiara nie musi być wielka i spektakularna. Czasem to tylko szept, który trafia tam, gdzie trzeba. I to właśnie była moja modlitwa natychmiast wysłuchana.
Coś we mnie się wtedy zbudziło
Od tamtej chwili przestałam się bać mówić, co myślę. Przestałam być „grzeczną dziewczynką systemu”. Nie, nie rzuciłam pracy, nie wywróciłam życia do góry nogami. Ale zaczęłam żyć świadomie. I odważniej. Z własnym sumieniem, nie z instrukcją z podręcznika.
Życie po przebudzeniu
Po śmierci męża długo żyłam w cieniu tamtego dnia. Ale nie był to cień straty – raczej cień zrozumienia. Przestałam być kobietą, która tylko przetrwała PRL i nauczyła się żyć według cudzych reguł. Zaczęłam być kobietą, która wybiera, a nie tylko zgadza się.
Zaczęłam zadawać sobie pytania, których wcześniej nie miałam odwagi zadać. O sens pracy, o relacje z ludźmi, o miejsce Boga w moim codziennym życiu. I – może to zabrzmi górnolotnie – ale zaczęłam żyć z większą pokorą, ale też z większą siłą.
Szkoła życia zaczyna się później
Gdy dziś patrzę na młodych ludzi, zastanawiam się, czego ich uczą. I często wracam do tamtego zdania, które we mnie zapadło na zawsze:
„Nigdy nie zapomniałam o tym, że w szkole nie uczono nas, jak być dobrym człowiekiem, tylko jak być dobrym żołnierzem systemu.”
To się wcale tak bardzo nie zmieniło. Tyle że dzisiaj system ma inne kolory i inne aplikacje. Ale pytanie o to, jak być człowiekiem – z empatią, z prawdą, z odpowiedzialnością – to nadal coś, czego trzeba uczyć się samemu.
Modlitwa – nie religia, a relacja
Dla mnie modlitwa nie stała się rytuałem. Stała się rozmową. Codzienną, zwykłą, czasem chaotyczną. Ale prawdziwą. Nie potrzebuję specjalnych słów. Czasami tylko patrzę w okno i mówię:
„Dziękuję. Nic więcej dziś nie muszę.”
Bo po tamtej jednej modlitwie natychmiast wysłuchanej, nie potrzebuję już dowodów. Wiem, że to działa – nie na zasadzie magii, ale spotkania. Z sobą. Z Nim. Z tym, co najgłębsze we mnie.
Moja prawda na późne lata
Mam 56 lat. I choć do emerytury zostało mi jeszcze trochę, to już teraz żyję jak ktoś, kto wie, że nie wszystko da się zaplanować. I że czasem najważniejsze rzeczy dzieją się wtedy, gdy świat się zatrzymuje.
Nie jestem idealna. Nadal czasem się boję. Nadal wkurzam się na polityków, martwię o rachunki, płaczę na starych filmach. Ale już nie udaję, że wszystko mam pod kontrolą.
Dla tych, którzy czują się zagubieni
Jeśli to czytasz i czujesz, że tkwisz w czymś, co nie jest twoje – że powtarzasz cudze słowa, żyjesz na cudzych zasadach – chcę ci powiedzieć jedno:
Można się obudzić. Nawet po czterdziestce. Nawet po pięćdziesiątce. Nawet po żałobie. Nawet po systemie.
Trzeba tylko znaleźć w sobie głos. Czasem to modlitwa. Czasem to łzy. Czasem jedno słowo, które wypowiadasz pierwszy raz na głos.